Jadwiga Solińska - "SYBIRACZKA"
fot. Jacek Kuć

Jadwiga Solińska

urodziła się 1 stycznia 1929 roku w Wąsoszu Grajewskim. Tam też mieszka.
Od 12 kwietnia 1940 roku do 19 lutego 1946 przebywała z mamą, babcią i siostrą na zesłaniu w ZSRR; w Kazachstanie, w rejonie Pawłodaru nad Irtyszem. Tam w 1943 roku zmarła jej babcia. Ojciec ukrywał się podczas wojny przed NKWD.
Jest autorką wierszy i przekazów prozatorskich, zajmuje się plastyką obrzędową, występuje jako gawędziarka. Od 1988 roku należy do Stowarzyszenia Twórców Ludowych.

ZAPRASZAM CODZIENNIE NA NOWĄ CZĘŚĆ WSPOMNIEŃ JADWIGI SOLIŃSKIEJ...

"Sybiraczka" ukazuje siłę człowieka, walczącego o swą godność i przeżycie.
Jadwiga Solińska nie poddała się wówczas zniewoleniu,
obecnie zaś poprzez słowo literackie upamiętnia tamte chwile grozy.

CZĘŚĆ 24.
Nowe mieszkanie było dosyć duże, przegrodzone piecem i kuchnią. Mama narąbała drzewa, rozpaliła ogień pod kuchnią, ugotowała zupę. Jutro do pracy. Kazachska gospodyni miała pracę chałupniczą, przędła wełnę na ręcznym kołowrotku. Mało się odzywała, słabo znała język rosyjski, tylko niektóre słowa.
Mama chodziła do pracy, a ja cieszyłam się, że dostaniemy kartki na chleb. Przy budowie pracowały same kobiety. Piłowano ręcznie drzewo pod gołym niebem. Porządkowano miejsce budowy, prostowano stare, pogięte gwoździe. W południe dawano gorące, bezpłatne obiady. Obiad składał się z dwóch dań: zupa słona i wodnista z dwoma albo trzema kawałeczkami ziemniaków.
Drugie danie mięsne - baranie oko albo kawałek ucha czy ogona i łyżka kaszy z prosa. Często chodziłam do stołówki, aby się trochę ogrzać. Mama częstowała mnie wtedy kilkoma łyżkami zupy. Drzewo szybko się wypaliło. Mama przynosiła z pracy kilka drewienek ukrytych pod fufajką, a w kieszeni węgiel. Wynosząc popiół wybierałam każdy niedopalony węgielek.

Chleb nas trzymał przy życiu. Zupę gotowałam z garści kapusty, garści mąki i kilku małych ziemniaków. Obierek nie wyrzucałam. Z gotowanych obierek po podaniu szczypty mąki piekłam na blatach placki. Trudno je było przełknąć, piekły w gardle. Po kilku tygodniach kartki na chleb okazały się złudą. Tak samo jak w sowchozie przepadały. Gospodyni domu nie była zachwycona swoimi lokatorami, wciąż głośno narzekała, że w domu zimno.
Gdy na dworze był mniejszy mróz chodziłam do Polskiego Komitetu Pomocy. Stałam kilka godzin po gołym niebem w kolejce i dostawałam coś z darów. Ale często już dla mnie zabrakło, bo potrzebujących było wielu. Na fermie byłam złodziejką, teraz żebraczką. Powiedziałam mamie stanowczo - więcej nie pójdę prosić o pomoc i koniec. Nakazała mi mama, żebym poszła na bazar i sprzedała ostatnią rzecz przywiezioną z Polski, była to narzuta na łóżko. Poszłam, ale nikt nie chciał jej kupić, gdyż myszy wygryzły dziurę.
Zaczęłam myśleć, jak zdobyć kilka rubli. Wynalazłam w tobołku kawałki kolorowej włóczki. Zrobiłam z niej ładne kwiatki, połączyłam po trzy razem, coś w rodzaju broszki. I o dziwo sprzedałam jedną broszkę za pięć rubli, była to duża suma. Ale więcej już nikt nie chciał kupić, ani tego dnia, ani później. A na domiar złego w środku zimy wyrzucono nas z mieszkania.

Wzięłyśmy tobołki na plecy i poszłyśmy. W gardle nas dławiło, nie powiedziałyśmy do siebie ani słowa. Syberyjska zima nie miała nad nami litości. Mama wiedziała, gdzie mieszka pani Ramotowska, współtowarzyszka podróży w bydlęcym wagonie. Poszłyśmy do niej. Przyjęła nas pod swój dach, poczęstowała skromną kolacją. Pozwoliła przenocować.
Następnego dnia mama podczas przerwy obiadowej zamiast do stołówki poszła do Związku Patriotów Polskich i otrzymała pomoc. A po skończeniu pracy zaryzykowała i przerzuciła przez płot kilka pieńków drzewa. Padał akurat śnieg i zasypał ślady. Była nadzieja do życia. Mieszkanie znalazłyśmy.
Zamieszkałyśmy przy ulicy Łassala. Rodzina Rosjan składała się z trzech osób: matki (a raczej macochy) i dwojga prawie dorosłych dzieci, Nadzi i Stiopki. Matka miała na imię Mocia, była kierowcą. Nazywałam ją zawsze ciocią Mocią, bo taki był tam zwyczaj.
Jeszcze tego samego wieczora wygrzebałyśmy spod śniegu pieńki drzewa. Miałam odmrożone, spuchnięte ręce i nogi. Byłam głodna, bo na jedzeniu też się wciąż oszczędzało. Ale czasami, jak słońce na niebie w dzień pochmurny, w mojej głowie powstawały dobre myśli.

Wspominałam szczęśliwe chwile mego dzieciństwa. Mam dziesięć lat. W naszym parafialnym kościele odbywa się odpust Pańskiego Przemienienia. A po nabożeństwie na rynku, pod dębem zwycięstwa, tłumy ludzi. Nad tłumem, jak kolorowy motyl, stoi na stole dziewczynka. Ubrana jest w krakowski strój ludowy. Wkłada rączkę do torby i wyciąga kartki z numerami.
To losowanie loterii fantowej. Tata wygrał dużą lalkę. Od razu mi ją wręczył. Teraz w jednej rączce trzymam lalkę, a drugą wyciągam kartki. Inne dzieci zazdrościły mi takiego zaszczytu. A ja byłam szczęśliwa, po prostu wniebowzięta.
Takie myśli pomagały mi trwać, pomagały mi żyć. Czy powrócę do swoich rodzinnych stron? Czy możliwe, aby to nastąpiło? I ogarniała mnie tęsknota nie do zniesienia. Ale musiałam wracać do rzeczywistości, bo czas było rozpalać ogień i gotować kolację, nie tylko dla nas, ale i gospodarzy domu. Dawano mi garnek i wydzielano kartofle. Obierałam je cieniutko, kroiłam w kostkę, zalewałam wodą, soliłam i gotowałam zupę.
Nic więcej nie dodawałam, bo nic nie było. Sobie tak samo gotowałam, tylko w innym garnku i dużo mniej. Trzeba było spróbować, czy kartofle są już miękkie. O, jak zaczęłam próbować, to był koniec świata! Opanowywał mnie taki apetyt i takie pragnienie jedzenia, że nie mogłam w żaden sposób się powstrzymać. Mogłabym sama zjeść to wszystko z obu garnków i jeszcze bym się nie najadła do syta. Często się zdarzało, że za dużo zupy spróbowałam, za co później miałam bardzo duże nieprzyjemności.
Gdy moja mama długo nie wracała z pracy, wtedy cała rosyjska rodzina wytrząsała się nade mną. Macocha krzyczała i jej dzieci też, że za dużo im zupy wyjadam. Bałam się, że będą mnie bić albo wypędzą na mróz. Nie mówiłam ani słowa, tylko się kładłam w ubraniu do łóżka, nasuwałam pierzynę na głowę. A serce ze strachu waliło jak młot. Skończyło się na krzyku. Od tej pory już nie gotowałam im kolacji, gotowali sami.

Nadeszła wiosna. Zbliżały się święta wielkanocne, które zapowiadały się na głodno. Poszłam daleko za miasto na ścierniska, szukać zeszłorocznych kłosów. Zauważyłam powracając, że na nie zaoranych działkach ogródkowych widnieją gdzieniegdzie łęty ziemniaczane. W ziemi znajdowały się ziemniaki, wprawdzie zmarznięte, ale białe. Przyniosłam ich pół wiadra. Będą prawdziwe święta. Mama nie pójdzie do pracy, bo jutro wychodnoj. Gospodarze będą pracować, a my świątkować.
Ziemniaki po zostały starte na tarce i osolone. Później formowało się placki i piekło na blatach. Najadłyśmy się do syta. Potem poszłyśmy z mama do pani Ramotowskiej, bo to przecież święta. Przed wieczorem wróciłyśmy do domu i własnym oczom nie mogłyśmy uwierzyć. Drzwi zamknięte na inną dużą kłódkę, a nasze rzeczy leżały porozrzucane przed domem. I znowu musiałyśmy pójść z tobołkami do pani Ramotowskiej.
Już tak bardzo nie martwiłyśmy się, bo nadeszła wiosna i będzie już co raz cieplej. Pani Ramotowska pozwoliła nam zamieszkać dłuższy czas, ale w sieni. W sieni był dziurawy dach i podczas deszczu woda zalewała nam pościel. To znowu podczas snu śmieci sypały się na głowę i oczy. Ale człowiek jak żyje to wszystko przetrwa i przetrzyma, wszelkie niewygody i poniewierkę...
cdn...

"Sybiraczka" - cz. 1 | "Sybiraczka" - cz. 2 | "Sybiraczka" - cz. 3 | "Sybiraczka" - cz. 4 | "Sybiraczka" - cz. 5 | "Sybiraczka" - cz. 6 | "Sybiraczka" - cz. 7 | "Sybiraczka" - cz. 8 | "Sybiraczka" - cz. 9 | "Sybiraczka" - cz. 10 | "Sybiraczka" - cz. 11 | "Sybiraczka" - cz. 12 | "Sybiraczka" - cz. 13 | "Sybiraczka" - cz. 14 | "Sybiraczka" - cz. 15 | "Sybiraczka" - cz. 16 | "Sybiraczka" - cz. 17 | "Sybiraczka" - cz. 18 | "Sybiraczka" - cz. 19 | "Sybiraczka" - cz. 20 | "Sybiraczka" - cz. 21 | "Sybiraczka" - cz. 22| "Sybiraczka" - cz. 23
przeczytaj też - Edwarda Kisło - "Kartki z dziennika"