Melania Burzyńska
"Szara przędza" Część 11. Nasza zagroda. Tak więc nasza piękna urocza zagroda przestała istnieć. Po latach, gdy przechodząc "na swoje" rozbierzemy i naszą starą chałupę, naszą zagrodę zostanie wiernie "sfotografowaną" w wierszu: Nasza zagroda. W ogródku lipa rosochata, a za nią, podobna do ula, stoi dachówka kryta chata: w gałęzie lipy głowę wtula. Za chatą wielki dziob żurawia sięga "bęborkiem" w głębie studni; za studnią łączka się uprawia i hodowaniem chwastów trudni. Za łączką stoi cień obory, wraz z przylepionym doń chlewikiem: mam jeszcze w ustach do taj pory koncert świniaków, grany kwikiem. A potem sad. - Raju na świecie wyglądem i smakiem udziela; od raju z dala stoją dzieci, bo go pilnuje rzesza pszczela. Za sadem znowu - dwie stodoły, lipą od siebie oddzielone: rozwarły drzwi szerokie poły, witają lato uznojone. Konie wciągają do ich wnętrza owoc ludzkiego kropel potu; coraz się wyżej chlebem spiętrza stodoła, aż do ciemnych stropów. Piwnica w ziemi - jej owoce chłonie przez wąskich okien szyje; w jej wnętrzu jama, w niej bulgoce woda, od której wszystko gnije. Stodoły stoją pełne lata, piwnica pełna zaś jesieni; stodoły czasem niebo łata, piwnice kryje warstwa ziemi. Ach, zapomniałam o śpichlerzu! - bo ten jest także - stoi w sadzie: z zieleni drzew rumieńcem świeżym - czerwienią dachu łeb wysadził. Dla dekoracji są pokrzywy, z którymi walczę do ostatka; w ramach podwórka obraz żywy: grzebiąca śmiecie kur gromadka. W podwórku jeszcze jest psia buda, przy niej się kręci w ciągłym ruchu pieska niedola i psia nuda, tam uwięziona na łańcuchu. Na jego końcu pies się mieści; Ujada na nieznany temat; Ja się domyślam jego treści: On "oszczekuje" mój poemat. Mamy więc kącik własny, śpichrz, aż trzy krowy, trzy prosięta, kilka kur, co jakoś same żywiły się w czas frontu i jednego konia. Konia? Przecież Niemcy zabrali konie razem z ojcem? Nasz jeden koń, zwany w całej wsi "Perełką" uciekł Niemcom zaraz na drugi dzień. Szwagier zobaczył go raniutko na swoim pastwisku i zabrał w zboże. Nasz "Perełka" nie chciał wysługiwać się Niemcom. Był on rzeczywiście godny tej nazwy: mały, silnie zbudowany, ciągał niesamowite ciężary. I spokojny. Mamy więc, w porównaniu do większości ludzi wielkie bogactwa, bo niektórzy nie maja nic, nawet swojej piwnicy. Lokują się tylko gdzie mogą. Nie ma czasu biadolić - żniwa opóźnione czekają rąk. Odbywały się one we wrześniu. Gdyśmy już namłócili trochę zboża na zasiew, zaczęto przebąkiwać, że mają całą okolicę ewakuować, by w przyfrontowym pasie między ludźmi nie szwędali się szpiedzy. Na ludzi padł strach gorszy niż od frontu. Jednak była to prawda. Ewakuowano nas do wsi oddalonych od nas o jakieś 10 - 18 kilometrów. Kto chciał, jechał do krewnych, byle w tym kierunku. Myśmy pojechali z rodziną szwagra do jego ciotecznej siostry. Jej rodzina: dziesięć osób i nasza dziesięć - kłopot nie lada. Pochorowały nam dzieci na uporczywą biegunkę. Leków nie było, o diecie tez nie było mowy, jadło się, co było. Ja też dostałam tej choroby na parę dni. Ojciec nasz z nami nie wyjechał. Zostawiono go z kilkoma innymi ludźmi "karauluć" wioski, czyli na wartowników. Jego dlatego, że pszczół trzeba było doglądać. Z tych pszczół spaliło się sześć uli i dużo lotnych. Ale jeszcze dużo zostało. Zostawienie ojca było nam na rękę, bośmy nie musieli wszystkiego zabierać ze sobą. Wyjechaliśmy z domu siedemnastego września, a zaraz w najbliższą sobotę zobaczyliśmy wieczorem łunę w naszych stronach. Nikt nie przeczuwał co to się paliło. Nazajutrz, w niedzielę odwiedził nas na rowerze narzeczony siostry szwagra. Doniósł nam, że spaliły się wszystkie ziemne budynki naszej siostry Sabiny - a także dwóch innych sąsiadów. Spalił się tez cały, z takim trudem zebrany plon. Nasze zboże tez tam było: kilka kop żyta i pszenicy. Nieszczęścia chodzą parami. Po tygodniu pozwolono nam za przepustkami jechać kopać ziemniaki. Pojechałam ze szwagrem. On poszedł orać w zagony, a ja kopałam. Siew ozimin był mocno opóźniony. Nikt mi nie pomagał kopać. Kopałam jedna trzy tygodnie, nakopując codziennie po piętnaście więcej jak metrowych worków (120 kg.) W tydzień po nas wrócili nasi wszyscy i już więcej nie zdołano nas wypędzić. Gdy nas chciano wygnać, kładły się stare baby do łóżek i udawały chorych. Lekarz nakładał "karantin" (tyfus) i nie wolno było ruszać ze wsi, by nie rozprzestrzeniać choroby. Pomimo, że nam ze stodołami spaliła się wszystka koniczyna i siano, swoimi skąpymi zbiorami musieliśmy się podzielić ze starsza siostrą. Zima ta była nam bardzo ciężka, zwarzywszy, że zboże było w stertach, inwentarz pod prowizorycznym dachem i dużo rzeczy zrabowanych. (Zabrane były nawet ojcowe skrzypce). Na jesieni, gdy nastały chłody, wzięliśmy do siebie na mieszkanie dwóch sąsiadów, którzy nie mieli nic, prócz piwnic. Przydała się bardzo płyta kuchenna w światołce, bośmy nie musieli gnieździć się na jednym kominie. Jeden sąsiad zaraz na wiosnę pobudował sobie małą chatkę, którą u nas zwano budą. Drugi mieszkał z nim parę lat. Jego żona u nas umarła (owa siostra chłopca, którego chciałam wyciągnąć z więzienia). Odbyło się też wesele jego syna. W ten ciężki czas ludzie mieli dodatkowe udręczenie: wszy. Kto tego nie spróbował, nie może sobie wyobrazić tej plagi. Nic nie pomagało. Ich inwazja naszła nas chyba od wojska. Wiadomo, jak to jest na froncie. Raz jeden żołnierz nie mógł wytrzymać i zrzucił kalesony na ulicy. Te kalesony zaczęły same iść po ulicy. Wszy je niosły. Mieszkający u nas sąsiedzi cierpieli bardziej od nas pod tym względem, gdyż nie było kobiety po śmierci matki. Sytuacja się poprawiła, gdy starszy ich syn ożenił się. Jednak mieszkali oni u nas przez pięć lat. Stawili wpierw budynki gospodarskie, a taka małą chatkę na ostatku. Myśmy w pierwszym rzędzie stawili dużą, bo tylko jedną, stodołę; przy niej oborę. Na świni powiększono ojcową stolarnię; warsztat ojciec zabrał do sieni. Miała być kryta owa stodoła naprzód deskami, potem dachówką. Po te deski ojciec pojechał do oddalonego o 20 kilometrów tartaku. W drodze powrotnej widać zdrzemną się i spadł z fury. Ciężar wozu przejechał go w poprzek, druzgocąc kręgosłup. Zmarł trzeciego dnia po wypadku 14 sierpnia 1945 roku. Natomiast jeszcze w lutym wojska radzieckie przeszły za Biebrzę i zajęły całe Prusy, czyli nasze ziemie północne. Niemcy już nigdzie nie stawiali oporu. Zaraz też zaczęła się migracja na Ziemie Odzyskane. Z naszej wsi wyjechało dwie wdowy z gospodarki i czterech "loźniaków". Niektórzy jeździli tam tylko po niemieckie dobro. Trudno się temu dziwić, skoro niektórzy nie mieli dosłownie nic. Myśmy nie pojechali ani razu. W lutym 46 roku aresztowano szwagra za przynależność do AK. Zostałyśmy same baby. Tej zimy zmarnowało się około dziesięć pni pszczół. Zaczęto nam rozkradać i tak szczupły zbiór i rozmaite rzeczy - nawet pszenną mąkę z zasuniętego śpichrza (włamanie). Po śmierci ojca szwagier chciał bym wyszła za mąż i wziąwszy swoja część oddaliła się. Nie miałam bardzo za kogo. Już przystępy nie musiały być deską ratunku dla chłopców. Mogli przecież zajmować ziemie po Niemcach. Za tego "żelaznego" wielbiciela ze wsi nie chciało mi się wyjść, pomimo, że łaził za mną jak cień. Napisałam nań taką fraszkę: Co mam do powiedzenia dla mego cienia? Jednak trafił się chłopiec z drugiej wsi. Był bardzo dobry i pracowity, tylko brzydki. Jednak nie chciało mi się za niego wyjść, bo przyznał się, że nie lubi książek ni gazet czytać. Mówił tylko gwarą. Byłam w "kropce" - wyboru nie było. Jeden będący w Białymstoku (z naszej wsi) chcąc mnie ratować z opresji takiego zamążpójścia oferował mi prac w Białymstoku. Zajmował kierownicze stanowisko, mógł mi więc dać dobrą pracę. Mocno namawiał: - Masz siedem klas, a tu lecą tacy, co maja po cztery i mniej. Szwagra już w domu nie było. Żal mi było zostawić siostrę z dziećmi i matkę na łasce losu. A tak nawiasem mówiąc, to najbardziej było mi żal ziemi i wsi. Nie wyobrażałam sobie życia w mieście. Nie zgodziłam się! A wiosna szła szybkim krokiem; ziemie czekała męskich rąk... Jeden gospodarz we wsi stawiał nowy dom. Tarł nań drzewo z pomocą brata żony, który tegoż (45) roku wrócił z niewoli jenieckiej z Niemiec. Był kawalerem około czterdziestki. Namówił mnie sąsiad bym poszła z nim go zobaczyć, a nuż mi się spodoba? Nie bardzo chciałam iść, bo co ja powiem - oni nie byli sąsiadami. Sąsiad poradził: - Będziesz godzić go do tarcia drzewa. Rzeczywiście, leżało u nas kilka kłód nie potartych, dałam się namówić - i "Weni, widi, wicit". Za parę tygodni był ślub! "Dziś" motto: Polska - to "dziś" które buduje myśl; to dziś lepsze od wczoraj; przyszłości jasna pora, w którą nam trzeba iść.... (Z wiersza "Polska") "Nasze czasy" Przez walki zgrzyt Przedarł się świt - urodził system nowy.... Zgliszcza i gruz Nasunął mus Od podstaw odbudowy. Podźwignął lud Tytanów trud: Na gruzach miast i wiosek Śpiewa glos nut Fabryk i hut, Swą przemysłową piosenkę. Tysiące szkół... Miliony kół Motoryzacji jedzie..... Do nowych er Ująwszy ster PZPR nas wiedzie!... (Wiersz z cyklu "Historia Polski")... cdn... PRZECZYTAJ: Część 1 | | Część 2 | Część 3 | Część 4 | Część 5 | Część 6 | Część 7 | Część 8 | Część 9 | Część 10 | Część 11 | Część 12 |