Mikołaj Sanojlik
      (1934 - 2003)
Mikołaj Samojlik
- wielki miłośnik Biebrzy i biebrzańskich bagien, podróżnik, poszukiwacz ciekawych miejsc i legend z nimi związanych. Współorganizator Towarzystwa Biebrzańskiego. Jego dążeniem było "zabiebrzanie" wszystkich napotkanych ludzi. Pisał tak:"Szczęśliwi ludzie znad Biebrzy. Chyba tak. Biebrza nosi w sobie coś, czego nie da się namalować, opisać, ująć obiektywem aparatu fotograficznego. Dotyka ona ludzkiej głębi, naszej pierwotności. Nigdzie tak, jak nad Biebrzą nie możemy "pomacać" swojego wnętrza, odnowić się.
Gdy tracimy w życiu równowagę, gdy nam się kończą drogi, to wtedy warto przybyć na biebrzańskie bezdroża, przejść się po dzikich trzcinowiskach."

Zapraszamy do lektury fragmentu książki Mikołaja Samojlika "Szlakiem urokliwości biebrzańskiej"...

"SZLAKIEM UROKLIWOŚCI BIEBRZAŃSKIEJ"

Do Giełczyna łatwo dojechać samochodem od wsi Laskowiec leżącej przy trasie "osiowej". Właśnie Góra Strękowa, z ogromnymi rozlewiskami i unikalną wioseczką leżącą u jej podnóża, dla wielu twórców (i nie tylko) stałą się przełomem w ich artystycznym życiu, wracali stąd inni, naładowani nowa energią, rozpadające się klocki ich tworzywa nagle znajdowały nowe fundamenty.
Zostawiwszy Górę Strękową dalej ruszmy w podróż specyficzną. Oczywiście kołową i biebrzańską. Dla fantazji, dla wprowadzenia nowego nastroju, przesiadamy się do unikalnego czworokołu.
Zaprosił nas do swego wehikułu nie kto inny, ale sam mistrz rzecznej wojażerki, już wcześniej cytowany,
Zygmunt Gloger
.
Przestrajamy swoje czucie na wiek XIX.

"Łódkę tedy mogącą pomieścić osób kilkanaście, umieszczono na wodzie, a w niej siedzenia dla ludzi i przybory podróżne.
Tak przeprawiwszy się promem przez Biebrzę z Kępy Giełczyńskiej do wsi Wierciszewa, wjeżdżaliśmy łodzią na wyniosły i stromy prawy brzeg Biebrzy po stronie Królestwa Polskiego, skąd roztacza się za nami rozległy widok na nieprzejrzane obszary łąk, na lewym brzegu Biebrzy i na rozsiane gęsto po nich tysiące stogów siana. Jeżeli jazda w łodzi na trzęsącym wozie drogą, sprawiała dziwne wrażenie jadącym, to w każdym razie daleko więcej wywoływała podziwu wśród ludzi spotykanych, nie umiejących sobie wytłumaczyć przyczyny tak niebywałej, tak osobliwej i zagadkowej peregrynacji.
Pracujący w polu, lub spotkani po drodze, na widok jadących w łodzi, otwierali szeroko oczy i gęby, ukazywali nas palcem jedni drugim i podbiegali bliżej, a niektórzy nawet pod wrażeniem podziwu znak krzyża świętego czynili.

Dzień był słoneczny bez najmniejszej chmurki na całym widnokręgu. Mijamy pięknie nad Biebrzą zabudowany folwark Sieburczyn. Była to w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku siedziba Andrzeja Rembielińskiego, syna po Stanisławie, sekretarzu królewskim. Rembieliński Andrzej, stary kawaler, słynny skąpiec i oryginał, był przy tem człowiekiem zacnym, wykształconym i zamiłowanym w sadownictwie.
Założony tu przez niego ogród na stoku wyżyny nadbiebrzańskiej słynął swego czasu doborem gatunków owocowych i obfitością róż. Róże sieburskie przypominały mi opowiadanie mojej babki, ze za jej młodości (w końcu XVIII w.), każdy prawie ogród szlachecki w stronach tutejszych posiadał pod dostatkiem róż, z których przyrządzano domowym sposobem pachnącą wodę różaną, jako perfumę i do skrapiania podłóg wówczas jeszcze niemalowanych, jak później, ale często mytych.

Ziemia Wizka, jedna z dziesięciu, składających dawne województwo Mazowieckie (były niemi: Warszawska, Czerska, Liwska, Liwska, Zakroczymska, Wyszogrodzka, Ciechanowska, Różańska, Nurska, Łomżyńska i Wizka), należała do tych pospolitych zresztą okolic nad Narwią, w których przed jakimiś pięciu wiekami, nie było prawie zupełnie ludności kmiecej i poddańczej, tylko rzesza wolnej szlachty składająca całą ludność miejscową. Drugiej, podobnej pod tym względem do Mazowsza krainy nie tylko nie było w Słowiańszczyźnie, ale któż wie, ażali była i poza jej granicami w Europie.
Posuwając się ku północy, mijamy wsie: Kościelny Burzyn, gniazdo niegdyś Burzyńskich, Brzostowo - Brzostowskich, Pluty - Plutów. Wszystko gniazda rozrodzonej, zagrodowej szlachty w ziemi Wizkiej, stanowiącej północno-wschodni kąt Mazowsza po rzekę Biebrzę i Łękę, a rojącej się rzeszą: Rakowskich, Kossakowskich, Truszkowskich, Tyszków, Supińskich, Mocarskich, Wagów, Konopków, Glinków, Bzurów, Szczuków i innych, którzy byli już tu dobrze zasiedziali, kiedy jeszcze o dzisiejszych nazwiskach arystokratycznych nikt nie słyszał. (...)

Przejeżdżamy w kierunku północnym przez tak Zwane "Biebrzańskie". Gleba tu urodzajna, pola pagórkowate i niesłychanie kamieniste. Wioski drobnej szlachty wyłącznie posiadają domy drewniane i słomą kryte, są dość zacieśnione, a obejmują zwykle po kilkunastu, a nierzadko i po kilkudziesięciu dziedziców zagrodowych. Ulice wiejskie na szczęście nie brukowane, bo gdzie się zdarzy kawałek bruku, to nie wiadomo kędy go wyminąć.
Domy stoją do ulicy przeważnie szczytami, jak w starych miastach naszych, bo taki był w dawnej Polsce zwyczaj powszechny. Nigdzie nie są budowane w słupy i tzw. "łątki", ale zawsze z długich bierwion zacinanych na węglach w "kier", ociosywanych niegdyś gładko toporem, ale tylko w najstarszych budowlach, bo później wszędzie kłody obrabiane są piłą tracką.

Domy te względnie dośc obszerne, bo 20 do 30 łokci długie, a 12 do 16 szerokie, budowane prawie wszystkie na dwie strony, czyli jak tu mówią "dwuględne" tj. z sienią nie w rogu domu, jak w starych chatach włościańskich, ale w środku i dwoma wyglądami z izb po obu stronach sieni. Okna mają spore, a okienko niskie nad drzwiami wschodowemi wyrzezane pod czapką uszaka łukowato lub esowato.
Nigdzie nie są bielone, ale wszystkie mają kominy czyli dymniki murowane z cegły. Tak zwany "zbrożyn", czyli dymników plecionych z chrustu i oblepionych gliną, z tych czasów, kiedy w zapadłych okolicach nie można było jeszcze dostać cegły nigdzie już nie widzimy. W szczytach domów wygląda wszędzie na zewnątrz koniec wyrzynany podbelkowego "tramu" czyli "sietrzana", należacego do tych szczegółow, które nadają słowiańskiej chacie polskiej typ wyodrębniony i jeden z najcharakterystyczniejszych w rzędzie chat wieśniaczych u innych narodów.

Pod ścianami domów leżały kamienie do siedzenia, a w ogródkach pod szczytowemi oknami rosły malwy, noże drzewko, żółte nagietki, pomarańczowy szaraniec, piwonia z liśćmi pachnącymi, maruna i ruta (do wianków ślubnych konieczna). Płotów i ogrodów wszędzie pełno. Niektóre płoty układane z kamieni polowych na mech bardzo porządnie jak mur wyglądają.
Tu i ówdzie w sadkach, między domami, widzimy drzewa owocowe: śliwy i wiśnie tradycyjne, częściej jednak dziką stara gruszę, sięgającą gałęźmi nad drogę, wiąż niegdyś przy domostwach na całem Mazowszu i Podlasiu tak powszechny, jałowiec w drzewo wyrosły, lub lipa, a pod nią pnie staroświeckie z pszczołami czyli tzw. dzianki ze starych sosen (...).

Ośmielony chłopak wyprowadził nas rychło do pobliskiej, dużej, porządnie zabudowanej, widocznie zamożnej wsi Karwowo, zamieszkanej wyłącznie przez cząstkową szlachtę mazowiecką, a będącej, mówiąc nawiasem, od pół tysiąca lat rozsadnikiem Karwowskich w byłej Rzeczypospolitej.
W piękny księżycowy wieczór letni, drogą szeroką ruszyliśmy dalej z Karwowa i minąwszy Klimaszewnicę wjechaliśmy do wspaniałego, sosnowego boru, który w głębi stał się bardzo gęstym i ciemnym. (...)
Bór szumiał poważnie i uroczyście. Był to wśród ciszy nocnej jakby potężny szept całego narodu wiekowych sosen, szept przeszłości do Boga i gwiazd, na ciemnym błękicie nieba gęsto rozsianych. Z pod niebios dolatywały dzikie i przeciągłe wołania krążących nad borem puszczyków, jak złowieszczych duchów nocy i śmierci, bo istotnie polujących na drobne ptactwo leśne, a w mniemaniu ludu przepowiadających duszom ludzkim odlot z ziemi.
We wrzosach migotały jak iskierki robaczki świętojańskie, które bujna wyobraźnia turystów poszukujących wrażeń, mogłaby porównać do ślepi wilków zewsząd otaczających nasz obóz. (...)

Biebrza, wijąc się kręto wśród łąk zielonych i gęstych stogów siana, w brzasku porannym dymiła ławami oparów. Różowa łuna rannej zorzy zwiastowała dolinie rychłe przybycie zza lasu słońca, któremu przyroda zgotowała na powitanie nieporównywalną woń świeżości łąk i gajów nadbiebrzańskich.
Oddychałem głęboko całą piersią i myślałem sobie w tej chwili, jacy też są biedni i godni politowania ci mieszczanie po wielkich miastach, którzy w swych okazałych kazamatach, w kajdanach puchowych pości i w zaduchu pachnideł nigdy tak uroczego wschodu słońca nie widzą i krwi swojej wonią rosy porannej nie krzepie, ani duszy widokami tej dziewiczej natury, która wychowuje na niwie umysłu najszlachetniejszych ze wszystkich kwiatów, kwiat miłości do rodzinnej zagrody i domowego ogniska ojców swoich (...)

Dokazawszy z prawdziwą zręcznością sztuki zejścia z szopy po drabinie bez szczebli, podążyliśmy do gospody. Gospoda osowiecka była jeszcze ciekawym typem drewnianego, polskiego budownictwa na zapadłem Mazowszu.
Wzdłuż całego frontu, budynek miał posienie, czyli krużganek wsparty na ośmiu wyrzynanych słupach, połączonych dwunastoma łukami mniejszymi i jednym dużym (wprost bramy). Nad bramą, która wiodła do sieni wjazdowej na przestrzał, cieśla wyrzezał datę "Die 2 mai A. D. 1769".
Gospód podobnych już chyba niewiele w kraju pozostało. Przyniosłem więc papier i ołówek, aby zdjąć podobiznę staruszki trzymającej się jeszcze czerstwo i prosto. (W kilka lat później, w miejsce wsi Osowca i gospody powyższej wzniesiona została forteca "Osowiecka") (...)

Na drodze z Osowca do linii kolei Brzesko - Grajewskiej i do starego boru, wiodącej przez owe wydmy piaszczyste, które nam dostarczyły tylu zabytków, spotkaliśmy dwie baby niosące w kosh cos nazbieranego. Zapytane przez mnie, co niosą? - odpowiedziały jednogłośnie: "babie uszy".
Przyznam się, iż najmniej spodziewałem się podobnej odpowiedzi, bo jeżeli wątpić należy, aby nawet w czasach pierwotnego kanibalizmu takie uszy poszukiwanym były przysmakiem, to tembardziej w dzisiejszych czasach wydelikaconego sybarytyzmu. Nie słyszałem zresztą nigdy o żadnym praktycznym użytku z uszu ludzkich, z wyjątkiem zwyczajów oficerów czarno-górskich, którzy odciąwszy uszy pobitym przez siebie Turkom, zasuszali takowe i ozdabiali niemi gorsy swoich koszul i żupanów na wielkie uroczystości.
Z ciekawością też zbliżyliśmy się do koszów i pod przykryciem ujrzeliśmy coś istotnie na kształt pomarszczonej i starej, ciemnej skóry.
Naprawdę były to smardze, które lud zna tutaj tylko pod nazwą: "babich uszu" i sam ich nie jada wprawdzie, ale dostarcza handlarzom na wywóz koleją Grajewską" (...)